Zbiór „Rozszczepienie świata”

Trzy z czterdziestu wierszy

Paruzja na Tarawie

Paruzja zaczęła się na Tarawie,
20 kwietnia 2025 roku, o świcie,
na wyspie Betio, przy linii zmiany daty.
Nikt tego nie zauważył,
dopóki kości żołnierzy japońskich
nie zaczęły wynurzać się z masowych grobów,
obleczone w ciała,
gdy echo „Banzai” przecięło powietrze,
czas zwinął się w pętlę.

Pierwszy zauważył bloger.
Sfilmował Postać górującą nad wyspą,
jak fale zbiegają się ku Niemu,
a chór serafinów śpiewał w ciemniejących chmurach.
Zawsze tu jest bezchmurnie,
ale nie tego dnia.

Sąd odbywał się w umysłach,
komunikowany kwantową energią,
splątaniem bytów,
w tej chwili, gdy Ziemia się obracała,
zajaśniały uczynki jak w świetle szperacza.
Nie można było podejść za blisko –
ekipy znikały,
a na ekranach było widać
kto w górę, kto w dół.

Transmisje urwały się, gdy Chiny
odcięły sygnał.
Rosja i Japonia wywołały panikę,
bo Postać trwała w chmurach,
a dusze, białe i czarne,
przemknęły na ekranach.
Ziemia się obraca,
linia daty zapadła w jasność.
Nie będzie już giełd,
nie będzie pieniędzy,
gdy trąby anielskie ogłoszą koniec.

Pod wpływem dźwięku
opadły łuski
z naszych oczu.


Chet

Szybkie nuty zachwytu nad blaskiem
słońc w żółciach mosiądzu,
wytopionych ze stopu miedzi i cynku,
kutych młotkami Hefajstosa
w podziemiach symfonicznych gmachów.
 
Narady – jaki kształt nadać rurom,
by niosły głos świętości,
w proporcjach śpiewu blachy,
dla ucha, które pamięta
początek wibracji.
 
Walcowanie metalu –
twardymi dłońmi,
narzędziem umysłu,
aż powietrze drży w fononach
i cząsteczki metalu
uczą się rezonansu.
 
Drżenie atomów w napięciu
wybranej częstotliwości
wydobywa z ustnika falę –
ciepłą, czułą –
w której słychać szelest przydechu
vibrato Bakera.
 
Bezzębny geniusz,
co w bójce utracił siekacze,
a mimo to opierał trąbkę
o ranę ust –
i dmąc z płuc powietrze,
wydobywał z niej
głos czystszy niż krew.
 
My Funny Valentine –
jakby sam jazz
wreszcie nauczył się
szeptać z głębi jaźni.


40075

Zewnętrzne wejrzenie w duszę
człowieka – władcy planety.
Skromnej: kilka oceanów wody słonej.
Perymetr czterdziestu tysięcy
kilometrów, spływających
z paryskiej gilotyny –
albo dwudziestu czterech tysięcy mil
filadelfijskich wolności
i Indian wyciętych w pień –
albo trzech tysięcy siedmiuset
mezopotamskich beru,
przesypywanych oczu i zębów
w zamian za oczy i zęby.

Dwadzieścia trzy miliony
azteckich tlama, mierzonych kośćmi
ofiar próżnych bogów –
ludzi mordowanych obsydianem
i wyrwanych serc.

Lub trzydzieści tysięcy wiorst
ruskich łagrów, zsyłek i szubienic.

Planeta krąży.
Siła odśrodkowa i grawitacja
równoważą się wzajem,
by to wszystko
nie odpadło z powierzchni
i kontaminacji przestrzeni świętej
nie było –
w czerni bezświetlnej,
pomiędzy błyskami otworów
w sferach światłości.


Author: Maciej Świrski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.