W Bydgoszczy roku 1657 panowała cisza, która nie pasowała do skali dramatu. Kilku posłów, kilku sekretarzy, gęsie pióra maczane w atramencie – a w tej chwili rozstrzygały się losy stuleci. Na pergaminie zapisano formułki mające „rozwiązać problem na dziś”: Polska, wyniszczona potopem szwedzkim, szukała oddechu i sojusznika. Posłowie, znużeni wojną, widzieli w traktacie ratunek. Ale każde słowo, które kreślili, było jak uderzenie w fundament państwowości.
To właśnie wtedy – w scenie pozornie mało dramatycznej – Rzeczpospolita odcięła się od strategicznej dźwigni, która przez ponad stulecie dawała przewagę nad Hohenzollernami: od zwierzchności nad Prusami Książęcymi. Polska oddała przyszłość nie na polu bitwy, lecz w ciszy gabinetu.

Ironia polega na tym, że usprawiedliwienia brzmiały znajomo: „trzeba spokoju”, „niech się jakoś ułoży”. Tak mówiono w Bydgoszczy, tak mówi się dziś w Warszawie i Brukseli. Wtedy wierzono, że ratuje się państwo – w rzeczywistości podpisywano wyrok, który miał wykonać się dopiero po stu latach.
Polska zrzekała się zwierzchności nad Prusami w zamian za obietnicę pomocy wojskowej Hohenzollernów. Brzmiało to rozsądnie: manewr taktyczny, chwila wytchnienia. W logice dziejów było to jednak jak przyłożenie plastra na ranę śmiertelną – chwilowa ulga, która nie powstrzymuje choroby. Utracono nie tylko prestiż, ale i narzędzie kontroli nad sąsiadem. Do 1657 roku Prusy musiały oglądać się na Warszawę; po traktacie mogły rosnąć samodzielnie.
Z perspektywy długiego trwania był to gest nieodwracalny. To tak, jakby wysunąć kamień węgielny spod własnych murów. Mury jeszcze stoją, miasto żyje, ale każdy rok czyni konstrukcję bardziej kruchą, aż burza zwali wszystko. Tak wyglądała „pozorna niewinność” traktatu welawsko-bydgoskiego.
Historia nie wystawia rachunku od razu. W 1657 roku wydawało się, że Polska zyskała bezpieczeństwo, w istocie jednak pozwoliła rosnąć nowemu państwu – brandenbursko-pruskiemu – które w XVIII wieku stało się grabarzem Rzeczypospolitej. Hohenzollernowie, uwolnieni z zależności, budowali swoją potęgę: armię, centralizację, dyscyplinę. Wszystko to było możliwe dlatego, że w Bydgoszczy i Welawie podpisano akt „chwilowego spokoju”.

W logice, o której pisał Turchin, był to początek procesu unicestwienia. Naród wybrał ulgę zamiast wysiłku, kompromis zamiast czujności – i otworzył drogę dla przeciwnika, który działał konsekwentnie przez stulecia. To, co wtedy było rysą, stało się bramą, przez którą Prusy wkroczyły, by rozszarpać Polskę.
Każda epoka ma realistów, którzy mówią: „trzeba myśleć o dziś, jutro samo się ułoży”. W 1657 roku takim realizmem była kalkulacja magnatów: zdobyć wsparcie militarne, rozładować napięcie, zapewnić sobie korzyści. Nikt nie myślał o wnukach.
Ten mechanizm brzmi znajomo. Dzisiejsze elity polityczne działają według tej samej matrycy: „spokój z Brukselą”, „dobry klimat z Berlinem”, „fundusze unijne”. Tak jak w XVII wieku oddano strategiczną dźwignię, tak dziś oddaje się suwerenność cyfrową, energetyczną i monetarną w zamian za iluzję stabilizacji.
W 1657 roku nikt nie zapytał: co będzie dalej? Prusy wydawały się słabym wasalem. Nikt nie przewidział, że uwolnione od polskiej zwierzchności urosną w machinę wojenną zdolną rozbić państwo. Brak refleksji nad długim trwaniem był brakiem odpowiedzialności.
I dziś historia powtarza się w innej scenerii. Gabinety w Warszawie i Brukseli myślą w perspektywie kadencji albo transzy funduszy. Decyzje o energetyce, migracji czy cyfrowej infrastrukturze zapadają bez pytania, jakie będą ich skutki za pokolenie. Tak jak wtedy wierzono, że pergamin zapewni ratunek, tak dziś wierzy się, że ochronią nas paragrafy z Brukseli. Każdy podpis to cegła wyjmowana z muru – aż przyjdzie burza, która zwali całość.
Traktat welawsko-bydgoski był początkiem długiego łańcucha, którego ostatnie ogniwa to już nie atrament, lecz stal i ogień. Posłowie, składając podpisy, nie wiedzieli, że kładą kamień pod budowę Reichstagu – symbolu niemieckiej dominacji nad Europą. Od ciszy w Bydgoszczy, przez dryl pruski i żelazną dyscyplinę Fryderyka Wielkiego, aż po hełmy żołnierzy II Rzeszy i płomienie, które pochłonęły Warszawę – jeden podpis otworzył drogę trzem stuleciom ekspansji.

Dlatego zestawienie z dzisiejszą sytuacją nie jest przesadne. Wtedy kamień węgielny pod Reichstag położono w Bydgoszczy; dziś w Brukseli i Warszawie podpisuje się dokumenty, które przygotowują fundamenty pod nową formę dominacji – cyfrowo-biurokratyczną. Zamiast bagnetów są algorytmy, zamiast marszów wojsk – regulacje podporządkowujące polską gospodarkę i kulturę obcym centrom decyzyjnym. Reichstag z pergaminu przybrał dziś formę szklanych gmachów Komisji Europejskiej.
Mechanizm pozostaje ten sam: zmęczeni kryzysem Polacy podpisują papiery, które oddają innym prawo do decydowania o ich losie.
Oddanie kompetencji w energetyce – system ETS, który dławi przemysł – to powtórzenie tamtego błędu. Przyjęcie polityki migracyjnej rozbijającej wspólnotę narodową, ataki na Kościół i instytucje to fundamenty pod przyszłe upadki. Wszystko w imię doraźnego spokoju. Podpisy składane dziś nie pachną prochem, ale ich skutek jest ten sam: Polska rezygnuje z narzędzi, które mogłyby chronić ją w przyszłości.
I tu tkwi lekcja Welawy i Bydgoszczy: zdrada nigdy nie wygląda jak zdrada. Zawsze ma twarz kompromisu, rozsądku, pragmatyzmu. Nie przychodzi z hukiem, lecz wchodzi cicho do gabinetów, ubrana w język odpowiedzialności. Nie nosi miecza, lecz teczkę z dokumentami. I zawsze przekonuje, że to „dla dobra państwa”.
Historia Polski pokazuje, że ginęliśmy nie tylko na polach bitew, lecz także w ciszy negocjacyjnych sal. Tak było w 1657 roku. Tak grozi dziś. Jeśli nie nauczymy się myśleć w kategoriach ostatecznych, będziemy powtarzać ten sam rytuał krótkowzroczności.
Polska istnieje tylko wtedy, gdy planuje na pokolenia. Jeśli tego nie zrozumiemy, nasze dzieci będą pisały własne eseje o nowym traktacie – już nie z Welawy i Bydgoszczy, lecz z Warszawy roku 2025. Eseje o dokumentach, które dla świętego spokoju przypieczętowały koniec polskiej wolności.