1. Dwie armie, jeden cios – rytuał inicjacji nihilizmu
Nie ma w historii nowoczesnej drugiej takiej daty, która z równą precyzją rozcinałaby tkankę cywilizacji. 17 września 1939 roku – dzień, który w języku podręczników funkcjonuje jako „wkroczenie wojsk na wschodnie ziemie II RP” – był w rzeczywistości czymś więcej niż tylko ruchem wojskowym. To był moment otwarcia rytuału, który nie miał nic wspólnego z tradycją prawa wojny, ani z jakąkolwiek formą politycznej racjonalności. To był akt inicjacyjny epoki, która uznała, że człowiek nie posiada już wnętrza – tylko funkcję.
Dwa porządki – nazistowski i sowiecki – do tej pory rozwijane osobno, tego dnia zlały się w jedno. Nie przez przypadek, lecz zgodnie z chłodną logiką wspólnego celu: zlikwidować resztki świata, który operował pojęciami dobra i zła. Dla Adolfa Hitlera i Józefa Stalina Rzeczpospolita była nie tylko przeszkodą strategiczną, ale anomalią ontologiczną: państwem, które jeszcze wierzyło, że istnieją granice, których nie wolno przekroczyć. Obie armie – brunatna i czerwona – wkroczyły nie tylko na polskie terytorium, ale także na pole semantyczne Europy, niszcząc język, w którym można było jeszcze wypowiedzieć „sumienie”, „naród”, „wolność”.
Nie była to jednak wojna idei. To był rytuał destrukcji, porównywalny raczej z azteckimi praktykami wyrwania serca ofierze, niż z klasycznym konfliktem zbrojnym. Świat Zachodu, zmęczony po I wojnie, zdezorientowany, może nawet już częściowo obojętny, patrzył – i milczał. Milczał, bo intuicyjnie czuł, że to już nie jest wojna między państwami, lecz przejście do nowej formy istnienia politycznego: takiej, w której zło nie potrzebuje już uzasadnienia, tylko narracji.
17 września nie był błędem ani przypadkiem. Był sygnałem: kategoria prawdy została unieważniona, a jej miejsce zajęła skuteczność. To był ten moment, gdy Europa nie została tylko napadnięta – została rozpuszczona. I nie przez broń, ale przez język. „Wyzwolenie” oznaczało rabunek. „Sprawiedliwość społeczna” – rozstrzelanie. „nowy ład” – deportacje. To, co przedtem było bluźnierstwem, stało się obowiązującym kodem.
Zaczęła się epoka substytutów. Zamiast prawa – dekret. Zamiast wspólnoty – kolektyw. Zamiast imienia – numer. Zamiast historii – biuletyn. Imitacja stała się rzeczywistością. Prawda stała się podejrzana, a fałsz – konieczny. Europa weszła w fazę cynicznego funkcjonowania po śmierci własnych fundamentów. I trzeba to powiedzieć jasno: z tej fazy jeszcze nie wyszła.
Nie było żadnego odkupienia. Nie było żadnej resakralizacji. Zamiast chrztu była operacja chirurgiczna: usunięcie serca ze wspólnego ciała. To, co żyło od czasów Cycerona, Benedykta z Nursji, św. Tomasza i Piotra Skargi – zostało złożone w ofierze nie tyle przez Niemców i Rosjan, ile przez samą cywilizację, która zgodziła się zapomnieć, kim jest.
Ten dzień trwa. W postaci przyzwyczajenia do braku sensu. W przekonaniu, że nie da się już nic odbudować. W przeświadczeniu, że wszystkie wielkie pojęcia – ojczyzna, ofiara, wspólnota, dusza – są tylko figurami stylistycznymi, a nie realnością. To nie Tusk zaczął tę symulację. On tylko perfekcyjnie ją odgrywa. Reżyserem był 17 Września.
2. Śmierć cywilizacji łacińskiej – koniec świata, który znał sacrum
Zajęcie terytorium można cofnąć. Zburzone miasta można odbudować. Nawet wymordowane elity – przynajmniej teoretycznie – można zastąpić nowymi. Ale są granice, których przekroczenie nie tylko zmienia historię – ono anuluje rzeczywistość. 17 września był właśnie takim przekroczeniem. Nie końcem II Rzeczypospolitej – ale końcem trwającej tysiąc lat ciągłości cywilizacyjnej, która zaczęła się, gdy Mieszko przyjął chrzest i powiedział Europie: „jesteśmy stąd”.
To nie była więc tylko agresja militarna. To było symboliczne wymazanie Polski z cywilizacji łacińskiej. Nie przez samych Polaków – choć później wielu chętnie się pod tym podpisało – ale przez tych, którzy rozumieli, że żeby wymazać wspólnotę, trzeba najpierw zniszczyć jej zdolność do rozróżniania sacrum i profanum. Bo dopóki istnieje sacrum – istnieje granica, której nie wolno przekroczyć. A cywilizacja łacińska była w swej istocie cywilizacją tej granicy. Tego „non possumus”, które jest fundamentem prawdy.
Tego dnia granica została rozjechana gąsienicami. Wkroczenie Armii Czerwonej i Wehrmachtu oznaczało nie tylko koniec państwowości. Oznaczało zawieszenie pojęć, które przez wieki stanowiły strukturę rozumienia świata. Honor, ofiara, dusza, prawda, odpowiedzialność, hierarchia – to wszystko przestało mieć realne zastosowanie. Bo jak mówić o honorze w świecie, w którym tortura jest metodą zarządzania? Jak mówić o duszy w rzeczywistości, w której ciało jest własnością partii lub rasy?
Nie chodziło więc tylko o okupację. Chodziło o likwidację zdolności duchowej do oporu. O stworzenie człowieka, który nie tylko nie walczy – ale nawet nie wie, że coś mu odebrano. Tego dnia rozpoczęto eksperyment, który trwa do dziś: jak długo naród możn żyć po amputacji duszy.
PRL był drugim pierwszym stadium tego eksperymentu. Erzacem państwowości, erzacem prawa, erzacem historii. Symulował wspólnotę, ale jej nie tworzył. Miał hymn, ale bez ładu. Godło, ale bez chwały. Instytucje, ale bez treści. Całość przypominała dobrze wyreżyserowany pogrzeb bez ciała. Ludzie stali, śpiewali, maszerowali – ale nikt nie wiedział, kogo grzebią i dlaczego wciąż trwają przy grobie.
III RP była kontynuacją – tylko bardziej finezyjną. Miała już logotypy, granty, kampanie społeczne, konkursy na „nową pamięć”. Ale fundament pozostał ten sam: nie wolno wracać do źródła. Nie wolno nazywać rzeczy po imieniu. Nie wolno mówić o zdradzie, bo to zagraża „europejskim wartościom”. Nie wolno mówić o duszy, bo to fundamentalizm. Nie wolno mówić o cywilizacji łacińskiej, bo przecież jest „postęp”. A więc – w zamian – oferuje się symulakrum. Równość bez sprawiedliwości. Prawa człowieka bez osoby. Pamięć bez prawdy. Państwo bez-prawa. Kasta zamiast elity.
Polska stała się laboratorium tego procesu. Tu testowano, jak głęboko można wypłukać tożsamość, żeby obywatel nadal produkował, konsumował i głosował. Jak długo można utrzymać naród bez mitu założycielskiego – tylko na deklaracjach i opłatach skarbowych. Jak długo można udawać wspólnotę, w której nikt nie wie, po co żyje i co ma chronić.
Długo. Dłużej niż sądzono. Ale nie wiecznie.
Bo świat bez sacrum to świat, w którym nie da się żyć – tylko trwać. A trwanie, jeśli nie prowadzi do sensu, kończy się powolnym rozkładem. Polska trwa. Ale pytanie, czy jeszcze żyje – pozostaje otwarte.
3. Antropologia zdeptana: człowiek jako przedmiot historii
Wkroczenie Armii Czerwonej 17 września było czymś więcej niż naruszeniem granicy państwowej. To było symboliczne i systemowe przekroczenie granicy człowieczeństwa. Od tego momentu jednostka przestała być celem polityki – i stała się jej surowcem. Przestała być osobą – i stała się obiektem inżynierii społecznej.
Sowiecki aparat nie przychodził z ideą zwycięstwa. Przychodził z planem przekształcenia człowieka w moduł funkcjonalny zbiorowości. Nie w obywatela – bo to zakłada jakąś relację dwustronną. Nie w poddanego – bo to przynajmniej utrzymuje strukturę symboliczną władzy. Przychodził, by unicestwić osobowość i zostawić biologiczną wydmuszkę, którą można wypełnić nową treścią: klasową lojalnością, lękiem, rytuałem posłuszeństwa. I przede wszystkim – strachem.
Zaczęło się jak zawsze – od deportacji, gwałtów, rozstrzeliwań. Ale to był tylko poziom fizyczny. Najgłębsza przemoc była językowa i symboliczna. Człowiek, którego wyrwano ze swojej wsi, parafii, wspólnoty, a potem przewieziono w wagonie bydlęcym za Ural, nie tracił tylko domu. Tracił kategorię, w której dotąd się rozumiał. Tam, gdzie był „synem Kowalskiego” albo „mężem Anny”, nagle stawał się „zekiem” albo „numerem Щ8561”.
W tym świecie nie było już rodzin – były grupy spokrewnionych współwięźniów. Nie było dzieci – były jednostki rozliczeniowe „pajok”. Nie było starców – były „elementy nieproduktywne”. To nie była tylko zmiana administracyjna. To była nowa ontologia, w której sens życia nie wypływał z żadnego powołania czy odpowiedzialności, lecz z przydziału i statusu w planie pięcioletnim.
Ofiara tej transformacji nie miała twarzy. Bo twarz była zbyt niebezpieczna – mogła przypominać o duszy. Zostawał numer. Akta. Rejestracja. Przypisanie do miejsca i funkcji. Ewentualnie – lista do likwidacji. W ten sposób człowiek stał się elementem logistyki. Ilość kalorii na dzień. Ilość godzin pracy. Procentowe ryzyko buntu. Kod do likwidacji – jeśli zbyt trudno sterowalny.
Najgorsze jednak przyszło później: utrata języka, w którym można jeszcze było się temu przeciwstawić. Bo jeśli mówić nie można, a czuć nie wolno, to nawet bunt traci siłę. Świadomość zostaje zredukowana do krótkich komunikatów: „przetrwać”, „nie wychylać się”, „dostosować”. I tak rodzi się człowiek bez wnętrza – homo adaptabilis – nowy gatunek, stworzony nie przez ewolucję, ale przez biurokrację totalną.
Ten proces nie skończył się w Katyniu ani w gułagu. On tylko zmienił narzędzia. W PRL jego twarzą był formularz meldunkowy i cenzura listów. W III RP – jest nim formularz podatkowy albo segregacji śmieci (który wbrew prawu żąda danych, które i tak są w rejestrach państwowych) i regulamin portalu społecznościowego. Człowiek nadal nie ma twarzy – ma login. Nadal nie ma głosu – ma opinię, która może zostać zbanowana. Nadal nie jest osobą – jest targetem kampanii marketingowej, scoringiem kredytowym, „użytkownikiem końcowym”.
I tu właśnie leży sens 17 września. Nie w tym, że Sowieci złamali traktat. Ale w tym, że pokazali całemu światu, jak można złamać człowieka bez użycia teologii i bez konieczności wojny totalnej. Wystarczy numer. Biuro. Pieczątka. Rozkaz. Milczenie.
Od tego dnia świat zaczął funkcjonować w modelu, w którym człowiek nie ma już imienia – ma tylko numer sprawy.
4. Państwo bez fundamentu: PRL jako erzac rzeczywistości
Nie każde coś, co ma hymn i flagę, jest państwem. Tak jak nie każdy szkielet jest człowiekiem. PRL był symulacją państwowości– strukturą, która imitowała porządek, ale pozbawiona była źródła, które czyni porządek czymś więcej niż systemem przemocy.
Po 1944 roku Polska została poddana nie tylko okupacji, ale – co groźniejsze – fabrykacji nowej rzeczywistości.Nowa elita, nowe prawo, nowy język, nowy obywatel – wszystko „nowe”, ale z jedną wspólną cechą: pozbawione pierwiastka prawdziwości.Prawa nie stanowiono na fundamencie sprawiedliwości, ale na podstawie potrzeb partii. Własność nie była wyrazem wolności, tylko prowizorycznym przywilejem, który można było odebrać w dowolnym momencie. Godność nie wynikała z osoby, tylko z pozycji w hierarchii donosów i przynależności.
To nie było państwo – to był system kontroli terytorium, którego najważniejszą funkcją nie było zapewnienie bezpieczeństwa, tylko kontrola populacji. 17 września był jego aktem założycielskim, nie tylko w sensie geopolitycznym, ale strukturalnym: pokazał, że najpierw trzeba złamać aksjologię, by potem zbudować coś, co będzie tylko atrapą wspólnoty. Tak powstał PRL – nie jako kontynuacja II RP, lecz jako jej negacja.
W tej symulacji Kościół pozostał ostatnim miejscem realności – jedyną instytucją, której język nie został jeszcze zredukowany do komunikatów operacyjnych. Dlatego był i musiał być atakowany – od Bieruta po Urbana i później Michnika. Nie chodziło o religię. Chodziło o to, że w strukturze, gdzie wszystko ma być przewidywalne, ujednolicone i dostępne dla nadzoru – sakrament jest sabotażem. Msza to zakłócenie obiegu informacyjnego. Krzyż – obrazek nieautoryzowany przez Centralę. Wiara – niebezpieczna forma niezależności semantycznej.
PRL nie tworzył wspólnoty. PRL tresował populację. System nie potrzebował obywateli – potrzebował jednostek do zarządzania. Formularzowych dusz. Pokojowo nastawionych i gotowych do podpisania czegokolwiek, byle nie tracić talonów. W ten sposób narodził się nowy typ antropologiczny: Homo Suspiciosus– człowiek, który nigdy nie mówi tego, co myśli, bo nie wie, kto słucha. Nie ufa nikomu, łącznie z własnymi dziećmi. Zamiast sąsiada – współpracownik. Zamiast przyjaciela – „towarzysz podróży służbowej”.
Ten człowiek nie znika w 1989 roku. On po prostu kupuje spółkę Skarbu Państwa, zmienia nazwisko w KRS-ie i przesiada się z moskwicza do audi.Znika telefon na podsłuchu – pojawia się smartfon z mikrofonem stale aktywnym, tyle że teraz nadzór ma formę regulaminu platformy i polityki prywatności. Znika UB – ale jego kadra zakłada agencje ochrony, kancelarie prawne i holdingi medialne. Znika donos papierowy – pojawia się komentarz w sieci, z geolokalizacją, algorytmicznym profilem i podpiętą kartą kredytową.
Nie mamy tu do czynienia z transformacją. Mamy do czynienia z przepoczwarzeniem.Komunistyczna nomenklatura nie została odsunięta – została zneutralizowana przez legalizację. A jej dzieci – wychowane w willach po sekretarzach, wykształcone w Londynie lub Bostonie – objęły funkcję kapłanów nowej religii: demokracji proceduralnej, oni mówią dziś Polakom, co jest praworządne, a co „faszystowskie”. To oni decydują, kto jest Europejczykiem, a kto już tylko „ciemnogrodem”. To oni święcą się wzajemnie w panelach i rankingach, rozdając certyfikaty „przyzwoitości” – jak ich ojcowie kiedyś legitymacje partyjne.
W rezultacie mamy państwo, które nie chroni obywateli, lecz zabezpiecza interesy beneficjentów transformacji. Nie buduje wspólnoty, tylko zarządza masą – niekiedy przez rozrywkę, innym razem przez strach. Profiluje, kataloguje, mapuje nastroje – ale nie rozumie narodu. Bo go nigdy nie chciało rozumieć. Bo jego jedynym prawdziwym projektem było: trwać, zarabiać i nie dopuścić do powrotu jakiejkolwiek rzeczywistej suwerenności.Incydent 8 lat rządu obozu patriotycznego dlatego został potraktowany jako incydent, jako przerwanie ciągłości dostępu do beneficjów, i dlatego po zmianie włądzy trwa festiwal zemsty na tych, którzy zanegowali porządek wywodzący się wprost z 17 wrzesnia 1939.
I dlatego nie ma żadnej cezury między PRL a III RP – jest tylko zmiana języka. Zamiast „dyktatura proletariatu” – „konstytucyjny porządek”. Zamiast „centralne planowanie” – „polityka klimatyczna Unii”. Zamiast „wrogowie klasowi” – „radykalna prawica”. Ale mechanizm pozostaje ten sam: jeden mówi, reszta się dostosowuje. Kto pyta, ten podejrzany. Kto pamięta – ten niebezpieczny.
I tu właśnie zamyka się pętla: od łagrów do laptopów, od zsyłek do scoringu. Ale duch pozostaje ten sam. Nie jesteś osobą – jesteś Дело №… Twoje dane są bardziej interesujące niż twoje przekonania. Twój portfel – ważniejszy niż twój głos. A jeśli się wychylisz – jesteś „zły człowiek”. Toksyczny. Potencjalnie niebezpieczny. Obywatel podejrzany z definicji.
I dlatego PRL nie skończył się w 1989. Po prostu – zaktualizował oprogramowanie.
5. Konsekwencja: III RP jako kontynuator przeszłości, nie jej przezwyciężenie
Jak powiedziałem – nie było żadnego przełomu. Był tylko rebranding. Zmieniono słowniki, nie mechanizmy. Garnitury, nie lojalności. Uroczyste kontrasygnowanie nowej wersji rzeczywistości przez tych samych ludzi, którzy wcześniej podpisywali wyroki na „wrogów ustroju”. PRL nie upadł – został wystawiony na rynek i sprzedany z zyskiem. A w wersji deluxe, z nazwami instytucji zaczerpniętymi „z Europy” i unijną flagą przy wejściu.
Maska była liberalna – ale duch pozostał ten sam. Instytucje? Te same. Sądy? Te same nazwiska, te same układy, tylko angielszczyzna na dyplomach. Media? Te same linie propagandowe, tylko z nowym sponsorem. Służby? Zrebrandowane, ale nie zdekomunizowane. „Państwo prawa”? Owszem – ale bez prawa. Bez odpowiedzialności. Bez pamięci. Z konstytucją jako fetyszem, który wolno cytować, ale nie wolno stosować literalnie, bo wtedy cała konstrukcja się sypie.
17 września odtworzono – tym razem cyfrowo. Zamiast tanków – serwery. Zamiast zsyłek – shadowbany. Zamiast fizycznej pacyfikacji – cancel culture. Efekt ten sam: usunięcie jednostki z pola znaczenia. Człowieka nie trzeba dziś deportować. Wystarczy odłączyć mu konto, zawiesić widoczność, zablokować przelew. Kto nie istnieje w ekosystemie cyfrowym – ten nie istnieje w ogóle. Stalin mówił: „człowiek, problem, brak człowieka – brak problemu”. Dziś mówi to AI. I nie musi już zabijać.
Ale najgłębszym kłamstwem III RP nie było to, że nie rozliczyła komunizmu. Tylko to, że udawała, iż nie musi.Że wystarczy „patrzeć w przyszłość”, że „wszyscy jesteśmy winni”, że „Polacy wybrali wolność”. A przecież nie było żadnego wyboru – był kontrakt zawarty ponad głowami społeczeństwa. Zgoda na to, by nie było winnych. Ani katów, ani zdrady, ani kolaboracji. To była amnestia aksjologiczna. I jak każda amnestia – skuteczna w papiery, zabójcza dla wspólnoty. I że kaci i ich potomkowie katów pełnią funkcje państwowe.
III RP została zbudowana na nieprzeżytej żałobie i nieodkupionym grzechu zdrady. Dlatego jej życie publiczne jest takie neurotyczne. Dlatego tyle w nim agresji, zamazywania, parodii. To państwo nie przeszło przez pokutę – tylko przez rebranding. Dlatego nie potrafi mówić prawdy o sobie, dlatego nie może znieść lustra, dlatego musi produkować wroga. „Prawica”, „ultrasi”, „fundamentaliści” – to nie epitety polityczne. To mechanizmy wyparcia.
Nie odbudowano cywilizacji – sprzedano ją. W pakiecie z koncesją medialną, udziałami w bankach i zgodą na zarządzanie pamięcią zbiorową przez tych, którzy wcześniej zarządzali strachem. I to jest właśnie istota III RP: PRL, ale z logiem największych korporacji doradczych. Towarzysze partyjni, ale z dyplomem Sorbony. Kłamstwo – tylko lepiej opakowane. Nie wróg zewnętrzny, ale okupacja wewnętrzna. Tylko że teraz – bez munduru. W garniturze. W studio TVN. W katedrze uniwersytetu. W NGO.
Nie zburzono gmachu PRL-u. Zmieniono elewację i dobudowano taras. Gości zaprasza się już nie na akademie, ale na debaty. A lojalność mierzy się nie przez przynależność do PZPR, tylko przez udział w „cywilizowanej konwersacji europejskiej”.
Duch się nie zmienił. Tylko ma teraz lepszy branding.
6. Pokolenie bez fundamentu – edukacja po hekatombie
Po hekatombie nie następuje odbudowa. Następuje wygłuszanie ruin. Ścian się nie wznosi –pokrywa się grafiką. Historia nie wraca – jest ponownie napisana. A szkoła, która powinna być miejscem przekazywania dziedzictwa, staje się instytucją rekonstrukcji symulakrów.
Uczeń III RP nie uczy się historii – uczy się narracji. Nie uczy się rozróżniać prawdy i fałszu – uczy się nie zadawać pytań, które mogą zaburzyć „wrażliwy dyskurs”. Szkoła nie jest już miejscem formacji – jest miejscem formatowania. Programowo neutralna, ale faktycznie całkowicie zależna od paradygmatu: Polska to projekt przejściowy, naród to relikt, a bohaterowie to problem wizerunkowy.
„17 września”? Nie istnieje.Nie dlatego, że został zakazany. Po prostu nie mieści się w żadnym z zatwierdzonych schematów narracyjnych. Nie pasuje do opowieści o „wyzwoleniu”, ale też za bardzo kompromituje ideę, że komunizm był tylko „mniej udanym projektem modernizacji”. Jest zbyt realny. Zbyt brutalny. Zbyt jednoznaczny. A więc – zostaje wycięty. Przesunięty w margines. Zepchnięty do cienia. Zamieniony w datę fakultatywną. Młode pokolenie nie jest temu winne. Jest produktem systemu, który odciął je od przeszłości, bo sam się jej bał. Nie dano mu języka, w którym można mówić o zdradzie – dano mu język inkluzywności.. Nie dano mu imion bohaterów – dano mu zbiory faktów do wyboru w quizie. I nic dziwnego, że kiedy spojrzy w oczy światu – nie widzi w nim ani sensu, ani siebie.
A kiedy wreszcie pojawiła się przestrzeń, by tę pustkę zapełnić – próbowano to zrobić za pomocą megafonu: trzeba uczciwie powiedzieć: w okresie ośmiu lat rządów obozu patriotycznego, w momencie „pieriedyszki” w systemie – kiedy po raz pierwszy pojawiła się możliwość odbudowy więzi z przeszłością – przedawkowano. Szczera intencja przywrócenia pamięci o Żołnierzach Wyklętych została obrócona w schemat, który szybko skolonizował szkolne akademie, miejskie bilbordy, a w końcu i programy lojalnościowe supermarketów. Z prawdy zrobiono brand. Z walki zrobiono planszę edukacyjną. I nie trzeba było długo czekać – młodzi odrzucili to, co sami zaczęli podejrzewać o fałsz. Nie dlatego, że nie chcieli pamiętać. Ale dlatego, że w atmosferze III RP każda centralna narracja śmierdzi instrukcją. „Homo Suspiciosus” nie zniknął. Przetrwał transformację i teraz podejrzewa wszystko, co pachnie odgórnym przymusem. Jeśli szkoła mówi: „to są bohaterowie” – to znaczy, że pewnie mają coś na sumieniu. Jeśli państwo mówi: „tu się należy szacunek” – to znaczy, że może chodzi o punkty w sondażach. I tak nawet pamięć o ofierze została wciągnięta w logikę symulacji. Grzech pierworodny III RP – symulacja – odcisnął piętno nawet na prawdzie okupionej krwią bohaterów.
W rezultacie nowe pokolenie żyje na gruzach, których nie potrafi rozpoznać. Wychowane w estetyce betonowych placów zabaw i pastelozy emocjonalnej, nie ma dostępu do symboli, które budowały rzeczywistość. Nie zna różnicy między profanacją a sztuką krytyczną, między zdradą a „wyrazem sprzeciwu wobec skostniałych struktur”, między ofiarą a „polską polityką historyczną”. Operuje językiem, który nie służy do rozumienia świata – tylko do jego filtrowania.
W takim świecie śmierć cywilizacji nie następuje przez wybuch, lecz przez osuwanie się pamięci. Nie ma ruin – bo zostały przykryte muralami. Nie ma ofiar – bo zamieniono je w „figury retoryczne”. Nie ma źródła – bo nowoczesność woli rury z cieplą wodą. To, co kiedyś było dramatem, dziś jest problemem wizerunkowym. A to, co kiedyś wymagało odwagi, dziś jest oceniane przez pryzmat kliknięć, odbioru medialnego i „potencjalnego hejtu”.
Bo cywilizacja, która zapomina, kim była – nie staje się nowoczesna. Staje się bezbronna. I znika
7. Tuskokracja jako finalna mutacja 17 września
Donald Tusk nie jest reformatorem. Jest menedżerem przedłużonego upadku. Administrował złudzeniem normalności tak długo, jak pozwalały na to algorytmy, unijne dotacje i indeksy sentymentu medialnego. Ale ten kapitał się wyczerpał. Po wyborze Karola Nawrockiego na prezydenta – sytuacja wymknęła się spod kontroli symulacji. I Tusk stanął przed klasycznym dylematem wszystkich systemów posttotalitarnych: albo prowokacja wojny, albo zastraszanie ludzi.
Nie ma już przestrzeni na „nowoczesny PR”. Zaufanie, którym handlował w Brukseli, zostało spalone w ogniu własnych błędów. Zostały tylko mechanizmy, które znamy z epoki PRL-u – i z września 1939. Kontrola, represja, prowokacja. Nie zarządza sie już rzeczywistością – zarządza się strachem. Służby znowu działają jawnie przeciw obywatelom. Prokuratura znowu gra pierwsze skrzypce. Policja znowu „realizuje czynności”. Tylko propaganda jest bardziej kolorowa – reszta się nie zmieniła.
Zniknęła fasada – został rdzeń. I ten rdzeń jest dokładnie taki sam, jak w 1940, 1953, 1982. To ta sama zasada: społeczeństwo ma być bierne, przestraszone, rozproszone. Opór ma być śmieszny, nieobecny albo „rosyjski”. Kościół – inwigilowany. Edukacja – oczyszczona z tradycji. Media – zamienione w akceleratory emocjonalnej tresury. Władza Tuska nie upadła moralnie – ona się po prostu zdemaskowała. I teraz, gdy nie ma już legitymacji, zostaje jej tylko przemoc – miękka lub twarda.
Nie jesteśmy już w epoce „liberalnego zarządzania konfliktem”. Jesteśmy w fazie regresji do mechanizmów klasycznego reżimu. Służby śledzą ludzi nie dlatego, że coś zrobili, ale dlatego, że mówią. Sędziowie nie orzekają według prawa – tylko według sygnałów z góry. A szkoły są testowane pod kątem „reakcji rodziców” na deprawację ideologiczną. To nie jest chaos. To system, który wrócił do swoich korzeni – do formuły „państwa śledczego”.
I w tym sensie Tusk nie jest odstępstwem od 17 września. On jest jego ostateczną postacią, na miarę czasów algorytmu. Bo pokazuje, że ten reżim nigdy nie był zawieszony – tylko czekał na odpowiedni moment. Na wybór „technokraty”, który zna język Zachodu, ale rozumie mechanikę strachu. Na kryzys, który pozwala na „stan wyjątkowy bez stanu wyjątkowego”. Na moment, kiedy można powiedzieć: „znowu nie macie wyboru – musicie nam zaufać”.
To nie jest władza demokratyczna. To nie jest władza modernizacyjna. To jest reżim postagresywny, który właśnie wraca do form przemocowych. W imię bezpieczeństwa, klimatu, zdrowia, „walki z mową nienawiści”, „rosyjską agenturą”, w imię „odbudowy demokracji”. Preteksty można zmieniać. Zasada jest zawsze ta sama: jeśli nie jesteś z nami – jesteś wrogiem.
I właśnie dlatego 17 września trwa. W kodzie państwa i na pojałtańsiej mapie Europy.
8. Epilog: jedyny sens – odbudować cywilizację albo umrzeć jako biomasa
Nie wystarczy „odsunąć Tuska”. To jest poziom gry, którą sami narzucili ci, którzy sterują symulacją. Zmiana twarzy nie zmienia systemu. Ten system nie jest wynikiem błędu. Jest konsekwencją paradygmatu, który narodził się między Katyniem a Jałtą, pomiędzy „dobrem wspólnym” a „dobrze zarządzanym społeczeństwem”. Tego nie da się naprawić przez komisję, wybory ani rekonstrukcję rządu. To można tylko zakwestionować – lub umrzeć w środku jako część dobrze opakowanego niebytu.
Bo problem nie leży w kolejnych ustawach, twarzach czy koalicjach. Problem leży w aksjologicznej ruinie, której nikt nie chciał ogłosić ani dostrzec – ani w 1989, ani w 2010, ani w 2023. Polska, Europa, cała cywilizacja łacińska funkcjonuje na kodzie, który przestał działać. A ponieważ nikt nie powiedział „sprawdzam” – symulacja trwa. Ale każdy kolejny dzień jej trwania pogłębia rozkład: wspólnoty, języka, osoby, sensu.
Odbudowa nie zaczyna się od programu. Zaczyna się od uznania końca. Trzeba powiedzieć wprost: cywilizacja, jaką znaliśmy – skończyła się. Nie umarła nagle. Nie została unicestwiona w jednym ataku. Została rozmontowana etapami: najpierw przez totalitaryzmy, potem przez technologie, na końcu przez cynizm elit. I nie wróci – jeśli nie wyciągniemy konsekwencji z daty, którą traktowano jako historyczny przypis.
17 września nie był tylko dniem agresji. Był momentem, w którym dwa ateizmy – biologiczny i materialistyczny – pożarły duszę Europy. To nie była tylko walka dwóch potęg z Polską. To była koalicja przeciwko temu, co nienazwane, niewyliczalne, niekontrolowalne. Przeciwko osobie, przeciwko tajemnicy, przeciwko sacrum. I ten akt nie został nigdy odwołany. Nie było ekspiacji. Nie było żałoby. Był tylko transformacyjny PR.
Dlatego jeśli coś ma się odrodzić, to nie przez zmianę polityczną, lecz przez radykalną decyzję kulturową. Nie chodzi o „nowy ład”. Chodzi o przywrócenie ładu ontologicznego. Tylko kultura, która potrafi nazwać zło – po imieniu, bez negocjacji – i wybrać Dobro, nie jako opcję, ale jako oś istnienia, może być zaczynem czegokolwiek. Bez tego zostaje tylko biomasa. Żywa, pracująca, klikająca, kupująca, oddychająca – ale już nie zdolna do ofiary, miłości, trwania.
A więc wybór jest prosty. Nie: „Tusk czy Kaczyński”. Nie: „liberalizm czy populizm”. Ale: cywilizacja albo mutacja. Pamięć albo feed. Logos albo login. Sacrum albo regulamin.I ten wybór – jeśli ma być prawdziwy – musi zostać poprzedzony gestem: nazwania końca. Bo dopiero wtedy można zacząć budować od nowa.
Nie rewolucję. Nie reformę. Odbudowę.Kamień po kamieniu. Słowo po słowie. Wbrew wszystkim, którzy chcą za nas decydować.
Albo to, albo nicość.
Ciezkie czasy, miejmy nadzieję, że strach przed totalnym zniszczeniem doprowadzi do rozsądku.